Strona uzywa plikow cookies. Wylaczenia plików cookies nalezy dokonac w przegladarce internetowej. Informacja o tzw. cookies
![]() |
Witryna założycieli klubu Taunus PL |
Marszałek
Jan Zarębski Życie rodzinne
- Jan Zarębski choć jest człowiekiem łagodnym i tolerancyjnym,
ma silny charakter - ocenia nowego marszałka Sejmiku Województwa
Pomorskiego, wicemarszałek Senatu, Donald Tusk. - Sprawdził
się w biznesie, poradzi sobie też w samorządzie - prognozuje.W
biznesie istotnie radzi sobie Zarębski znakomicie. Jest przecież
na liście stu najbogatszych Polaków tygodnika "Wprost".
Jego przedsiębiorstwa: Nata (wody i napoje) oraz Lonza (produkująca
maszyny do opakowań, głównie na eksport do Austrii i Niemiec)
-
kwitną. Są to firmy rodzinne i w tym właśnie upatruje Zarębski
tajemnicę sukcesu, choć jego żona Teresa dodaje zaraz, że
gdyby nie talenty menedżerskie męża, to sama rodzina, nawet
tak kochająca się i zżyta, do powodzenia w biznesie by nie
wystarczyła.Nazwa Lonza pochodzi od Leona Zarębskiego, założyciela
rodzinnego przedsiębiorstwa, ojca Jana. Nata zaś, to zdrobnienie
imienia Natalia, które nosi córka właściciela.
Siedzimy w pełnym kwiatów salonie, w fotelach
w stylu Ludwika Filipa
oglądamy rodzinne zdjęcia, a gospodarz opowiada o warszawskich
korzeniach rodu.
Ojciec już przed wojną był bardzo zamożnym człowiekiem. Razem
z braćmi (znów ta rodzina!) prowadził fabrykę i hurtownię
akcydensową. W wielkim mieszkaniu państwa Zarębskich na Bielańskiej,
nieopodal Placu Teatralnego wisiały obrazy Malczewskiego,
Fałata i
Wyspiańskiego. Wszystkie przepadły w Powstaniu Warszawskim.
W 1945 roku Leon Zarębski przyjechał do Gdańska. Z ramienia
rządu miał zajmować się tu odbudową przemysłu. Przywiózł żonę
oraz trójkę dzieci: starszą córkę Lilkę oraz bliźniaki urodzone
w 1943 roku: Janka i Teresę. Zamieszkał we Wrzeszczu, w secesyjnej
kamienicy, tuż obok eleganckiej willi, którą jeszcze niedawno
zajmował gdański gauleiter Albert Forster.Mówi się, że
bliźniaki
zwykle są bardzo ze sobą zżyte. Janek i Teresa tezę tę potwierdzają.
Nie dość, że mieszkają w jednym domu (Janek z żoną, synem
i córką na górze, Teresa z mężem i synem na dole), to jeszcze
mąż Teresy, Waldemar Michałowski (z wykształcenia architekt)
jest
wspólnikiem Zarębskiego i jego prawą ręką.Nie dość, że mieszkają
i pracują razem, to zawsze razem spędzają urlopy.
- Wtedy dopiero możemy sobie spokojnie porozmawiać i pograć
w brydża - śmieje się Teresa Zarębska. - Ale na wakacjach
nie mówimy o biznesie, to zabronione.
Ostatnio byli w Tunezji, poprzedniej jesieni na Cyprze. Wypoczywają
w jesieni i zimą, bo producenci napojów orzeźwiających nie
mogą przecież brać urlopu w lecie. Wtedy właśnie najciężej
pracują.
Im bardziej
gorące lato,
tym lepiej. Rośnie popyt na wody i napoje gazowane. Najlepszy
był rok 1994, kiedy to przed domem od świtu ustawiały się
kolejki hurtowników. Któregoś razu kierowcy pokłócili się,
o pierwszeństwo w ogonku i Jan Zarębski wyszedł, by ich uspokoić,
bo godzina
była wczesna, a pobudzeni sąsiedzi wyglądali już z okien.
Powiedział parę ostrych słów, a wtedy jeden z hurtowników
rzucił w jego stronę: - Przestań pan się mądrzyć, bo powiem
właścicielowi i jutro już pan nie będziesz tu pracował!Tak,
tamto lato było rewelacyjne. Wyszli z finansowego dołka, odbili
się i skoczyli wysoko. Jan Zarębski wspomina dawne czasy,
kiedy to jego ojciec produkował w piwnicy na jednej wtryskarce
grzebienie.
W PRL nawet kolorowy grzebień był przedmiotem pożądania. Jednak
ludzie byli biedni, a grzebienie drogie, bo jeden kosztował
osiem złotych. Sprzedaż kulała, w domu nie przelewało się.
Pierwszy garnitur dostał Janek dopiero przed maturą.
Potem już było z górki. W 1961 ojciec kupił dobre radio (wziął
je na raty wujek, bo prywaciarzowi przywilej kupna czegokolwiek
na raty nie przysługiwał), rok później - lodówkę, następnie
telewizor i wreszcie mało używanego Forda Taunusa.
(...)
Zródło: Dziennik Bałtycki
Autor: Szczepuła Barbara
Data: 1998-11-13
Kwidzyn.
Najstarszy taksówkarz
Władysława Dąbrowskiego, mimo ukończonych 75 lat, nadal można
spotkać na postoju taksówek
Zadebiutował w tym fachu Warszawą-garbusem 35 lat temu. Pojazd,
przeznaczony w tamtych latach do przewozu osób, nazywany był
urzędowo dorożką samochodową. Oznakowany biało-czerwoną linią
wokół nadwozia, jeździł bez taksometru. Oczywiście, wówczas
dorożkar
zom samochodowym żyło się nie tyle lepiej, co bezpieczniej.
Nie od dziś wiadomo, że zawód taksówkarza jest trudny i ryzykowny,
szczególnie pod względem wypłacalności klientów. Jest i będzie
coraz gorzej. Taka jest ogólna opinia panów z postoju taksówek.
Zmorą są również "puste telefony". Jedziesz pod
zamówiony adres, a tu ani żywej duszy!Pan Dąbrowski wymienia
dwa przypadki w swojej praktyce, typowe dla taksówkarza.
- Pewnego razu mężczyzna w sile wieku zamówił kurs do Sztumu.
Na drodze między Nową Wsią, a Tychnowami poprosił o krótki
przystanek - opowiada.
Stanęli, lecz pasażer miast pójść "w krzaki", zaatakował
kierowcę. Szamotali się zawzięcie, bandzior próbował wyrzucić
właściciela taksówki i zająć jego miejsce. Na szczęście, nadjechało
auto z niemiecką rejestracją. Turyści natychmiast pośpieszyli
ofierze na pomoc. Obezwładnionego opryszka oddano w ręce milicji.Pechowy
kurs
Innym ciekawym, choć typowym przypadkiem, był kurs do Poznania.
Klient, elegancki pan z walizą upstrzoną zagranicznymi nalepkami,
palił "Travele" i bardzo mało mówił. Na miejscu
w Poznaniu kazał zatrzymać się przed piękną, ogrodzoną willą.
Wręczył taksówkarzowi klucze w skórzanym etui i wręcz rozkazał:
"Proszę otworzyć drzwi mieszkania i tam zaczekać. Ja
wezmę walizę i skoczę po "Travele". Klucze do drzwi
nie pasowały, a po elegancie pozostał zapach lawendy i niezapłacony
rachunek za kilkusetkilometrowy kurs. Gdyby przyszło panu
Władysławowi wymienić wszystkie auta, jakimi dysponował, miałby
niewątpliwe trudności, ale kilka wymienia: Warszawa górnozaworowa,
Wołga, Wartburg. Potem zafundował sobie używanego Forda
Taunusa. Niedługo jednak cieszył się nabytkiem, bo
wóz kusił tych, co mieli nieco grosza w zapasie, więc nawet
się nie opierał, gdy płacono mu sporą gromadką "zielonych".
Nabył za to Opla Kadetta i jeszcze sporo zostało. Klientów
niewiele
Dziś jeździ starym Oplem Commodore. I tak dziennie robi dwa,
maksimum trzy małe kursy. Taksówek jest wiele, klientów brak
i z rozrzewnieniem wspomina czasy, gdy klienci pchali się
w kolejkach do taksówki, przebijając niejednokrotnie ustalone
stawki. Janusz, syn pana Dąbrowskiego, jest także taksówkarzem,
ale jemu się powiodło. Nie musi sterczeć w kolejce przed dworcem
przy słupkach. Od lat ma firmę, stałego klienta i żyje na
przyzwoitym poziomie.- Najmądrzejsze są słowa piosenki:"Warszawski
taksówkarz" , które brzmią: " Nie wiem czemu wybrałem
ten fach". Jeszcze w 1964 roku piastowałem funkcję kierownika
magazynów. Co mnie pchnęło za kółko? Bezkolizyjnie przejechałem
22 mln kilometrów, a ciągle czuję potrzebę przebywania za
kółkiem. Przyzwyczyjenie? Nawyk? - zastanawia się S. Dąbrowski.
- Muszę jechać, nadchodzi moja kolejka.Jerzy Wiśniewski
Fot. Mirosław Wiśniewski
Zródło: Wieczór Wybrzeża
Autor: Wiśniewski Jerzy
Data: 1999-02-26
Wszyscy
doskonale wiedzą jak wyglądają prawdziwe amerykańskie radiowozy
policyjne. Charakterystycznie pomalowane auta występują przecież
w
setkach filmów. Jak często jednak zdarza nam się spotkać taki
pojazd na polskich drogach?
- Dosyć często - odpowiedzą mieszkańcy Bielska i okolic.
Powodem całego zamieszania jest Wojtek świat , który porusza
się na co dzień autem do złudzenia przypominającym wóz patrolowy
żywcem wyjęty z amerykańskiego serialu.
- Forda Taunusa z 1969 roku kupiłem dwa lata temu - mówi właściciel.
- Początkowo nawet przez myśl mi nie przeszło, aby zrobić
z niego radiowóz. Kiedy jednak nadszedł moment, w którym musiałem
pomalować auto okazało się, że planowany, niebieski lakier
jest zbyt drogi. Tańsze były farby w kolorze białym lub czarnym.
Niestety żadna z tych barw mi nie odpowiadała. Wówczas wpadłem
na oryginalny pomysł wykorzystania obu lakierów. Efekt okazał
się niezwykle interesujący. Teraz gdziekolwiek pojazd się
nie pojawi wywołuje spore zamieszanie. Zdarza się nawet, że
policja, ta prawdziwa, zatrzymuje mnie tylko po to, aby obejrzeć
samochód. Prawa nie łamię, gdyż na wozie zamontowane są wyłącznie
atrapy "kogutów", a pomalowanie auta w dwóch kolorach
nie jest zabronione.
Pod maską "podrabianego" radiowozu pracuje dwulitrowy
widlasty silnik o mocy 100 KM, który za pośrednictwem czterostopniowej,
ręcznej skrzyni biegów (umieszczonej przy kierownicy) porusza
tylne koła.
- Zgodnie z danymi fabrycznymi auto powinno rozpędzić się
do 180 kilometrów na godzinę - mówi Wojtek świat. - Ja jednak
tak szybko nim nie jechałem. Kiedyś udało mi się osiągnąć
170 km/h, ale niestety zawieszenie jest zbyt miękkie i niedostosowane
do takich prędkości. Samochodem zbyt mocno wówczas buja i
na każdej koleinie, których u nas przecież nie brakuje, można
stracić panowanie nad kierownicą.
Ile kosztuje taka maszyna? - Trudno powiedzieć - przyznaje
właściciel. - Dwa lata temu zapłaciłem za pojazd 1000 złotych.
Auto nie było jednak w rewelacyjnym stanie i doprowadzenie
go do porządku kosztowało wiele pracy i pieniędzy. Na same
części wydałem około 9000 zł. Na szczęście utrzymanie gotowego
wozu nie jest aż takie drogie. Na przykład wachacz do Taunusa
kosztuje taniej niż do Poloneza.
Z jednej strony nie chciałbym się jeszcze pozbywać swojego
samochodu, ale z drugiej chętnie zabrałbym się już za coś
nowego. Kiedyś auto chciał odkupić ode mnie właściciel amerykańskiej
knajpy. Nie sprzedałem wozu, gdyż zamierzał on uczynić z niego
ekspozycję, a ja nie po to się tyle napracowałem, żeby wóz
teraz stał. Jeżeli pojawi się konkretny kupiec, kto wie, może
rozstanę się z
moją maszyną.
LESZEK MIELCZAREK
Tak naprawdę ten model Taunusa nigdy nie był amerykańskim
radiowozem. Auta z tej serii powstawały wyłącznie na europejski
rynek.
Zródło: Dziennik Zachodni
Autor: MIELCZAREK LESZEK
Wkładka: Motogratka
Data: 2001-06-27
Żandarmeria wojskowa bada okoliczności
kradzieży kilku tysięcy litrów paliwa z jednostki w Gdyni
- Babich Dołach!
Sprawa wyszła na jaw dzięki dociekliwym policjantom z Pucka.
Około godziny trzeciej w nocy w ostatnią sobotę zatrzymali
oni dwa samochody - forda granadę z przyczepą
i bmw. Samochody przewoziły pojemniki wypełnione 3600 litrami
paliwa. Osoby, podróżujące
autami, nie potrafiły wyjaśnić, skąd mają aż tak duże zapasy.
Zainteresowanie policji wzbudził fakt, że jeden z zatrzymanych
panów jest żołnierzem nadterminowym, służącym w jednostce
w Babich Dołach. Sprawę przekazano więc żandarmerii wojskowej.-
Żołnierz został zatrzymany i przesłuchany - mówi p.o. wojskowego
prokuratora garnizonowego w Gdyni, kmdr por. Zbigniew Woźniak.
- Postawiono mu zarzut kradzieży.
Teraz żandarmi, działając pod nadzorem prokuratury wojskowej,
sprawdzą, w jaki sposób paliwo opuściło teren ogrodzonej i
chronionej przez uzbrojonych wartowników jednostki... dja
Zródło: Wieczór Wybrzeża
Autor: dja
Data: 1999-03-09
WODZISŁAW śLąSKI:
W niedzielny wieczór dwie kobiety stały na poboczu ulicy Staromiejskiej
i nawet przez myśl im nie przeszło, że zbliżający się ford
taunus wjedzie na chodnik.
Nie mogły przewidzieć, że za kierownicą auta siedział kompletnie
pijany osiemnastolatek, któremu alkomat wykazał 1,68 promila
alkoholu. Chłopak zjechał na pobocze i potrącił stojące tam
mieszkanki Wodzisławia śląskiego.
Najbardziej ucierpiała starsza z nich, 63-letnia kobieta,
która między innymi doznała poważnego urazu głowy. Druga,
61-letnia ma stłuczone kolano. ? izis
źródło: Trybuna śląska
Data: 2001-07-10
Borzytuchom. Dziewięćdziesiąt stopni w
lewo
Nikt w Borzytuchomiu już nie pamięta, kto pierwszy wjechał
w kapliczkę. Z okna Jana Kapiszki wygląda to zawsze tak samo:
pisk opon, huk, a potem policja, pomoc drogowa, czasem karetka.
Zaraz potem na plebanii odzywa się telefon: znowu uderzyli.
Matka Boska z Borzytuchomia rozpadła się na tysiące małych
kawałków o czwartej nad ranem. Tydzień przed Dniem Wszystkich
świętych.
Dwie godziny później ksiądz Jan Ciołek podniósł słuchawkę.
- Znowu uderzyli - usłyszał.
Aby dojechać ze Słupska do Bytowa, w Borzytuchomiu trzeba
skręcić w lewo.
- Droga nie układa się najlepiej - przyznają policjanci z
bytowskiej drogówki. - Najpierw górka, potem zjazd i ten zakręt,
pod kątem prawie prostym.
- Taka złudna perspektywa prostej drogi - dodaje proboszcz.
Była biała i niebieska
Ksiądz Jan Ciołek jest proboszczem parafii w Borzytuchomiu
od trzynastu lat. Matka Boska z ceglanej kapliczki pojawiła
się w parafii znacznie wcześniej. O ile wcześniej, nie wiadomo.
- Dokumenty gdzieś zaginęły - proboszcz rozkłada ręce. - Ale
podobna kapliczka stoi w sąsiedniej Jutrzence i Krosnowie.
Powstały jeszcze przed wojną, nasza zapewne też.
O Matce Boskiej z Borzytuchomia wiadomo jedynie, że miała
kilkadziesiąt centymetrów wzrostu, biało-niebieskie szaty
i wykonana została z gipsu. Zanim rozpadła się na tak drobne
kawałki, że nie dało się jej posklejać, była świadkiem co
najmniej kilkunastu wypadków.
Przed dostawczym Volkswagenem, który uderzył w kapliczkę o
czwartej nad ranem, widziała zapewne innego Volkswagena. Tego,
który przesunął fundamenty kapliczki 27 lipca, kilkanaście
minut po trzeciej.
- Kierowca miał szczęście - ocenia ks. proboszcz. - Gdyby
fundamenty nie puściły, cegły runęłyby mu na głowę.
Nie wytrzymali nie reagowali
Ryszard Wolski z Bytowa wyciąga samochody z rowu od 10 lat:
małe, duże i czasem te największe. Zakręt w Borzytuchomiu
zna dobrze. Najczęściej spod kapliczki policjanci dzwonią
do niego nad ranem.
- Uderzyć w kapliczkę to tak jak uderzyć w drugi samochód.
Czołowo. - tłumaczy.
Kierowcy ostatnich dwóch samochodów, które wypadały na zakręcie,
znali drogę.
- Ale jechali z Niemiec - mówi Wolski. - Byli zmęczeni, a
do domu mieli już niedaleko. Nie wytrzymali, nie zareagowali.
Tym kierowcom nic się nie stało. Uszkodzili tylko samochody.
- Jeden jak po czołowym (zniszczony cały przód), a drugi ma
zniszczone przednie światła, maskę i całą prawą stronę - wylicza
właściciel samochodu pomocy drogowej.
Do policzenia tych, którzy wypadali z zakrętu, ale
byli w stanie odjechać
o własnych siłach Maciejowi Pakule, szefowi bytowskiej drogówki
zabrakłoby palców. Takich przypadków nie jest w stanie zliczyć
także Ryszard Wolski.
- Wypadali, czasem uderzali w płotek i odjeżdżali - mówi policjant.
- Jedynym śladem, który po nich zostawał, były powykrzywiane
metalowe pręty, z ogrodzenia kapliczki.
Ryszard Wolski wylicza: czerwony Volkswagen Derby, zielony
Kadett, czarna Mazda, Ford Granada z czterema
pasażerami, którzy jechali na grzyby.
Wyszła spod ziemi
Ksiądz proboszcz zapamiętał kobietę, która wyszła spod ziemi.
Zobaczył ją kiedy szedł z kościoła na cmentarz, kilka kroków
przed trumną.
- Samochód przewrócił się w rowie na prawy bok, kobieta wyszła
na zewnątrz przez drzwi z drugiej strony. Rów jest głęboki,
więc wszyscy żałobnicy widzieli tylko kobietę, która powoli
wychodzi jakby spod ziemi - opowiada.
Wszyscy pamiętają dziewięcioletnie dziecko, które zmarło dzień
po wypadku. Trzy lata temu czerwony Ford wypadł z drogi kilkanaście
metrów przed kapliczką. Uderzył w drzewo.
Lass buduje po raz trzeci
Za ostatnie zniszczenie kapliczki parafia otrzyma odszkodowanie.
Ksiądz załatwił pozwolenie i nowa kapliczka stanie teraz kilka
metrów dalej.
Paweł Lass do budowy nowej kapliczki nie mógł wykorzystać
cegieł ze starej.
- Został tylko gruz, trochę przydało się na fundamenty - mówi.
Kapliczkę w Borzytuchomiu Lass odbudowuje po raz trzeci.
Pracuje od rana do wieczora, jego dzieło proboszcz zamierza
poświęcić 3 października.
- Zakręt pozostanie, ale może teraz będą wpadać obok. Na wszelki
wypadek nowa figura Matki Boskiej z Borzytuchomia wykonana
zostanie z plastiku.
Pisk opon i hamulców
Ksiądz proboszcz wrócił z Komendy Powiatowej Policji w Bytowie.
Pytał o dodatkowe znaki drogowe ograniczające prędkość. -
Może do trzydziestu - zaproponował.
- Znaki są, wystarczy, że kierowcy będą uważać - usłyszał.
Jan Kapiszka w domu na rogu Dworcowej i Cmentarnej, dziesięć
metrów od zakrętu i piętnaście od kapliczki mieszka od zawsze.
Kilka razy w miesiącu budzi go pisk opon i hamulców. Do dźwięku
uderzeń też się już zdążył przyzwyczaić. Jego żona podchodzi
wtedy do okna i patrzy. Widzi ciągle to samo: samochód w rowie,
potem policja, pomoc drogowa, czasem pogotowie. Gospodarz
wychodzi przeważnie przed dom.
Po jakimś czasie na zakręcie pojawia się ksiądz....
Wówczas Kapiszka odzywa się do proboszcza:
- Znowu uderzyli.
Tomasz Marczak Sylwia Lis
Zdjęcia: Sylwia Lis
Ksiądz załatwił pozwolenie i nowa kapliczka stanie teraz kilka
metrów dalej. Paweł Lass jeszcze w przyszłym tygodniu chce
zakończyć pracę.
Paweł Lass do budowy nowej kapliczki nie mógł wykorzystać
cegieł ze starej.
KALISKA, gm. Kościerzyna. Rafał K., nietrzeźwy
kierowca Forda Taunusa, doprowadził do karambolu, w
którym udział wzięło pięć samochodów. Oficer dyżurny Komendy
Powiatowej Policji w Kościerzynie poinformował nas, że w organizmie
kierowcy stwierdzono 4 promile alkoholu.
Kierowca Forda, jadąc trasą Kościerzyna - Kaliska, najpierw
uderzył w tył samochodu Daewoo Lanos, który z kolei uderzył
w Poloneza, ten zaś w Opla Kadetta. Następnie ostatni samochód
najechał na tył Deawoo Matiz.
Poszkodowana została pasażerka z jednego z samochodów, którą
z urazem kręgosłupa przewieziono na obserwację do Szpitala
Specjalistycznego w Koście
(jard)
Dziennik Baltycki; www.naszemiasto.pl
Z sądowego archiwum
Kilku bardzo młodych ludzi przesiedzi za kratkami kilka lat,
mając czas na rozmyślania. Wszystko przez dziewczynę - mówią
pewnie. Czy słusznie?
18-letni Aleksander O. przyjechał do Torunia z odległych Mysłowic.
Szukał swojego miejsca na ziemi. Przyuczony był do zawodu
kucharza, ale dłużej nie zagrzał miejsca w swoim fachu. Miał
już za sobą łamanie paragrafów i wyrok w zawieszeniu. Jesienią
zamieszkał w altance na działce u swojego kolegi. Wraz z nim
przebywała Anna A., która nie uczyła się, ani nie pracowała.
Brakowało im więc pieniędzy. Któregoś dnia dowiedzieli się,
że agencja towarzyska w Gardei poszukuje młodych dziewcząt.
Anna zdecydowała, że tam spróbuje szczęścia. Aleksander nie
stawiał przeszkód.
Anna po podjęciu pracy, przyjeżdżała do swojego chłopaka,
ale wkrótce między nimi zaczęło się psuć. Aż któregoś dnia,
po ostrej wymianie zdań, Aleksander O. usłyszał: - Nie chcę
cię znać. Nie kocham cię już. I odeszła.
Chłopak poczuł się urażony w swej męskiej ambicji. Powiedział
sobie, że płazem tego nie puści. Poprzysiągł zemstę. O swoich
planach poinformował dobrych kolegów - Rafała Ł. (l. 18),
Pawła S. (l. 17) i Jacka J. (l.18). Wszystko miało wyglądać
prosto. Mieli pojechać do Gardei i odbić z agencji Annę. A
przy okazji zabrać co cenniejsze przedmioty.
W kominiarkach i z gazem
Cała trójka zaakceptowała ten plan. Przygotowali sobie kominiarki,
plecaki i torby na fanty, kij bejsbolowy i metalowy pręt powlekany
gumą, a także pistolet gazowy i miotacz.
Potrzebny był jeszcze samochód. Rafał Ł., z nieletnim Wiktorem
N., wybrali się na spacer po Toruniu. Na jednym z parkingów
wpadł im w oko stary Mercedes. Przy użyciu tzw. łamaka sforsowali
zamek przy drzwiach. Samochodem podjechali następnie pod mieszkanie
Jacka J., gdzie czekali już pozostali uczestnicy najazdu na
agencję towarzyską. Sześć osób wsiadło do Mercedesa, który
ruszył w stronę Gardei.
Po przyjeździe na miejsce zaparkowali w pobliżu agencji. Do
lokalu postanowił pójść Zdzisław J. Zapytał, czy może napić
się piwa. Właścicielka baru, w którym mieściła się także agencja
towarzyska, odesłała go do pobliskiego baru. Wówczas podeszli
pod drzwi: Aleksander O. i Paweł S. Pierwszy trzymał w ręku
pistolet gazowy i pojemnik z gazem. Za pobliskim drzewem schowali
się zamaskowani w kominiarki Jacek J. i Rafał J.
Kiedy właścicielka baru otworzyła drzwi, Aleksander O. krzyknął:
- To jest napad. Użył gazu, a oszołomionej kobiecie kazał
położyć się na podłogę.
Przygoda Holendra
Obywatel Holandii, Cornelius van B. zamierzał odetchnąć w
sobotni wieczór. Wizyta w agencji towarzyskiej należała mu
się po pracowitym tygodniu. Nie przypuszczał, że będzie świadkiem
scen, jak z kryminalnego filmu. Zobaczył nagle wpadających
do pokoju uzbrojonych mężczyzn, którzy biciem kijem, zaczęli
wymuszać oddanie co cenniejszych przedmiotów. Zabierali biżuterię,
zegarki, skórzaną garderobę. Cornelius van B. oddał kluczyki
od Opla Astry, właściciel agencji od Forda Taunusa.
Napastnicy przeszukiwali pomieszczenia. Terroryzowali właścicielkę
baru, by wskazała, gdzie ukrywa pieniądze. Gdy mówiła, że
takowych nie ma, zaczęli wyłamywać jej palce. Potem zabrali
sprzęt rtv, alkohole. Skradzione przedmioty ładowali do samochodów
Holendra i właściciela agencji. W tej właśnie chwili wszedł
do lokalu Antoni N. Stan nietrzeźwy znacznie mu utrudnił rozeznanie
się w sytuacji. Próbował wyjść i wówczas napastnicy zaczęli
go okładać kijami.
Szczęście w nieszczęściu
Po wyniesieniu łupów do samochodów przebywający w agencji
zostali skrępowani. Zawleczono ich do łazienki i włączono
dopływ gazu. Drzwi zamknięto od zewnątrz. Kiedy napastnicy
odjechali, zabierając ze sobą Annę A., która się specjalnie
nie opierała, uwięzionym udało się wydostać ze śmiertelnej
pułapki, po wybiciu okna w łazience.
Rozbójnikom jadącym w stronę Torunia zepsuł się Opel Astra
zabrany Holendrowi. Zawinił nieletni Wiktor N., który nie
mógł sobie poradzić z automatyczną skrzynią biegów. Przenieśli
część łupów do Forda Taunusa, dwa telewizory, które
już się nie mieściły, wylądowały w przydrożnym rowie. Uciekający
doszli do wniosku, że w ten sposób nie dotrą do Torunia, bo
siedem osób w samochodzie oraz łupy mogą zwrócić czyjąś uwagę.
Wjechali więc do lasu, aby - jak uradzili - się przepakować.
W tym momencie Ford ugrzązł w błotnistej mazi drogi. Jacek
J. i Rafał J. poszli więc na poszukiwanie innego samochodu,
który dowiózłby ich do Torunia. Przyjechała po nich - jak
zeznali - taksówka. Paweł S. i nieletni Wiktor N. zrezygnowali
z czekania na nią i wrócili do miasta na własną rękę. Policja
zatrzymała czwórkę napastników, gdy z łupami wędrowała do
domu. Paweł S. zgłosił się na komisariat sam po kilku dniach.
Janusz OpaleńskiAleksandrowi O., który wymyślił porwanie dziewczyny
i rabunek, Sąd Wojewódzki w Elblągu wymierzył karę 9 lat pozbawienia
wolności, Rafałowi J. - 8, Pawłowi S. - 6, Jackowi J. - 5,
jego ojcu Zdzisławowi - 4. Kary te utrzymał także w styczniu
tego roku Sąd Apelacyjny w Gdańsku. Nieletnim Wiktorem N.
zajął się sąd rodzinny.
Młodociani przestępcy napadli na agencję towarzyską, obrabowali
ją i uprowadzili jedną z dziewcząt. Teraz odpokutują swe czyny
w więzieniu.
Opaleński Janusz
Dziennik Baltycki; www.naszemiasto.pl
W Gościszewie jadąca rowerem Magdalena
O. wpadła pod Forda Granadę, kierowanego przez Miłosza
M. Rowerzystka z ciężkimi obrażeniami ciała przebywa na oddziale
intensywnej opieki medycznej w Szpitalu Miejskim w Malborku.
(I.O., ŁAJ, ewel, G.G.)
Dziennik Baltycki; www.naszemiasto.pl
Susz: pobity i okradziony
Do nietypowego rozboju doszło przedwczoraj na drodze do Susza.
Krzysztof B. wracał samochodem Ford Taunus razem z
kolegami - 23-letnim Krzysztofem D. i 26-letnim Dariuszem
B. do domu.
Jego koledzy kazali mu zatrzymać samochód na poboczu i zaczęli
go bić. Po pobiciu zabrali mu 2,6 tys. zł. oraz radiomagnetofon
samochodowy i głośniki.
- Poszkodowany zgłosił, że został pobity i obrabowany, ale
nie wyjaśnione są okoliczności, w jakich doszło do zdarzenia
- mówi podinspektor Jan Mieczkowski, rzecznik prasowy komendanta
wojewódzkiego policji w Elblągu.
(G.P.)
Dziennik Baltycki; www.naszemiasto.pl
Region. 20 tysięcy przemytu w weekend
W miniony weekend, na granicy z obwodem królewieckim, celnicy
znaleźli łącznie 600 kartonów papierosów i 70 litrów wódki
bez polskiej akcyzy.
Największe partie papierosów znaleźli celnicy, kontrolując
pociąg relacji Królewiec - Braniewo. W torbach podróżnych,
schowanych pod siedzeniami, znaleziono 234 kartony papierosów.
Na przejściu w Gołdapi próba przemytu nie powiodła się Rosjanom:
Edwardowi I., który w swoim samochodzie osobowym marki Nissan
Langley ukrył 30 litrów wódki i 35 kartonów papierosów oraz
Siergiejowi F. Obywatel Federacji Rosyjskiej, w samochodzie
osobowym marki Ford Taunus, przewoził 35 kartonów papierosów
i 5 litrów wódki.
Na przejściu w Bezledach celnicy zarekwirowali 70 kartonów
papierosów, które usiłował przemycić do Polski Andriej S.
Kontrabandę ukrył pod deską rozdzielczą samochodu osobowego
marki Opel Kadett. W ścianach części ładunkowej samochodu
marki Volkswagen Transporter, którym wjeżdżał do Polski Paweł
L., celnicy znaleźli 62 kartony papierosów.
(iza)
Dziennik Baltycki; www.naszemiasto.pl
Zatrzymany wczoraj na granicy w Gronowie
Dariusz Ż., mieszkaniec jednej z podbraniewskich wsi, usiłował
przemycić do Polski wypchanego krokodyla afrykańskiego. Tłumaczył
celnikom, że gada wiezie dla swej sympatii. Jak wyznał, kierował
się wskazówką mistrza polskiej komedii, Aleksandra Fredry:
"Jeśli nie chcesz moje zguby, krokodyla daj mi luby".
Prezent, wieziony w samochodzie osobowym marki Ford Taunus,
miał być wręczony ukochanej z okazji spóźnionych walentynek.
- Ani głębokie uczucie, ani też powołanie się na klasyka polskiej
literatury nie mogło mieć wpływu na postępowanie celników
- powiedział Ryszard Chudy, rzecznik prasowy Urzędu Celnego
w Olsztynie. - Przewóz krokodyli żywych, wypchanych, czy też
skór tych zwierząt jest zabroniony.
Krokodyla zarekwirowano, przeciwko Dariuszowi Ż. skierowano
zaś sprawę do Prokuratury Rejonowej w Braniewie.
- Polakowi za przemyt chronionego zwierzęcia grozi do roku
więzienia - poinformował R. Chudy.
Jest to druga w tym roku próba przemytu zwierzęcia przez przejście
graniczne w Gronowie. 3 lutego celnicy zatrzymali Aleksandra
T., który usiłował wwieźć do naszego kraju skórę niedźwiedzia
brunatnego.
Aleksandra Padyjasek
Dziennik Baltycki; www.naszemiasto.pl
źródło: Dziennik Łódzki Wiadomości dnia, 12 czerwca 2001
źródło: Express Ilustrowany, 9 czerwca 2001 r.
źródło: Express Ilustrowany, 23 czerwca 2001 r.
Strona poświęcona samochodom Ford Taunus |