W tym tomie przygód Pana
Samochodzika autor - Zbigniew Nienacki - poświęcił sporo
uwagi Taunusowi oraz jego kierowcy. O ile temu ostatniemu
możemy mieć wiele do zarzucenie, to o Taunusie słowa
złego powiedzieć nie można :-).
Poniżej interesujący nas fragment.
Raptem usłyszałem pisk opon.
Szary taunus wyprzedził mnie na skręcie i przede
mną wpadł na podjazd. Zatrzymał się przed pompą benzynową
hamując tak gwałtownie, że przód wozu nieomal przygniotło
do ziemi. Z taunusa wyskoczył mężczyzna z czarną
bródką. Gdy podjechałem, wyszczerzył do mnie zęby
w ironicznym uśmiechu.
- Kto pierwszy ten lepszy, no
nie? - zawołał, a potem obrócił się do pracownika
stacji: - Trzydzieści niebieskiej, proszę pana.
Motocykliści zaprotestowali,
bo podjechali wcześniej i ich należało najpierw obsłużyć.
Pracownik stacji odpowiedział, że przecież do motocykli
biorą mieszankę z innej pompy, a ten pan chce czystą
benzynę. Było widoczne, że wolał obsłużyć najpierw
właściciela taunusa, od którego być może spodziewał
się napiwku, jako że wóz miał zagraniczną rejestrację.
Podszedłem do brodacza. Od dwóch
lat byłem społecznym inspektorem Służby Drogowej ORMO,
miałem w aucie "lizaka", opaskę, a w kieszeni nosiłem
specjalną blaszkę ze swym numerem inspekcyjnym. Posiadałem
także książeczkę mandatów kredytowych i obowiązany
byłem karać łamiących przepisy drogowe. Kierowca taunusa
złamał przepisy, ale był to obcokrajowiec; sądząc
po literze "D"przy tablicy z numerem wozu
- Niemiec. Wobec cudzoziemców starałem się zazwyczaj
ograniczyć sprawę do ustnego upomnienia.
- Czy w pańskim kraju - zapytałem
brodacza - wolno wyprzedzać z lewej strony, gdy wóz
przed panem dał znak, że skręca w lewo? Mógł pan spowodować
zderzenie.
Brodacz wzruszył ramionami.
- Pan nie docenia szybkości mojego
samochodu. Zanim pan dokonał skrętu, ja już byłem
przed stacją. O zderzeniu nie mogło być mowy.
- Mimo wszystko złamał pan przepisy...
- Och, niech pan nie będzie
aż takim formalistą. Proszę wziąć pod uwagę, że mnie
się śpieszy -mówił dobrze po polsku, choć z niemieckim
akcentem.
- Mnie też się śpieszy - odrzekłem.
Roześmiał się.
- Gdyby się panu śpieszyło,
nie jechałby pan takim gratem. Pański rupieć nie wyciąga
więcej niż trzydzieści kilometrów na godzinę.
Kilku motocyklistów, przysłuchujących
się naszej wymianie zdań, parsknęło śmiechem. Ich
sympatia była po stronie brodacza, choć chciał wyprzedzić
czekających w kolejce po benzynę. Ale tak już jest
wśród ludzi zarażonych chorobą motoryzacyjną",
że imponuje im ten, kto ma lepszy i szybszy samochód.
Wiedziałem, co teraz nastąpi.
Zaczną się drwiny z mojego wehikułu. Przecież nie
mogłem każdemu z osobna opowiadać historii mego samochodu,
mówić o Włochu, który w wozie ferrari 410 rozbił się
na drodze do Zakopanego. O moim wujku, zapoznanym
wynalazcy, który odkupił wrak ferrari, wyremontował
go, gospodarczym sposobem dorobił karoserię, wzbogacił
wóz o kilka usprawnień i, umierając, darował mi swój
wehikuł, najszybszy samochód, jaki jeździ po polskich
drogach.
- Czy pan swój wóz wiezie do
jakiegoś muzeum? - spytał brodacz, starając się swemu
głosowi nadać jak najpoważniejszy ton, przez co słowa
jego brzmiały bardziej komicznie. - Ciekawym, jaki
to rocznik? Chyba 1900. Czy pan sądzi, że z samochodami
jest tak jak z winem? Im starsze, tym lepsze?
Motocykliści zarechotali zgodnym
chórem. Ośmieleni drwinami brodacza otoczyli mój wehikuł,
zaglądali do wnętrza, pukali w karoserię, jak gdyby
chcąc się upewnić, czy nie jest z papieru.
Narastała we mnie wściekłość,
ale byłem bezradny. Mój wehikuł przypominał stare,
odrapane czółno, na którym ktoś budował brezentowy
namiot. Przed.rokiem pomalowałem samochód na srebrny
kolor, lecz lakier nie chciał się trzymać i odpadał
całymi płatami. A te dziwaczne reflektory z przodu
wozu, wybałuszone jak oczy jakiegoś robaka. Wuj zbudował
potworka na kołach, coś, co podobne było do dziwacznego
owada z zadartym kuprem. Czy miałem każdemu wyjaśniać,
że ten zadarty kuper jest potrzebny do tego, aby mój
wehikuł mógł pływać po wodzie?
- Nie zamieniłbym go na swoją
jawę - stwierdził głośno jeden z motocyklistów. -
Chyba żeby mi pan dopłacił ze dwadzieścia tysięcy
- zwrócił się do mnie.
- Czy mógłby pan pokazać jego
silnik? - zaproponował drugi z motocyklistów.
Już miałem zamiar spełnić to
życzenie. Wiedziałem, że wybałuszą oczy, zobaczywszy
lśniący czystością potężny silnik ferrari 410 super
amerika, który posiadał dwanaście potężnych cylindrów
o mocy znamionowej trzysta pięćdziesiąt koni mechanicznych,
dwa gaźniki, przełożenia nadające mu szybkość do dwustu
pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Samochodów ferrari
410 nie buduje się seryjnie, lecz na indywidualne
zamówienia klientów, jako wozy sportowo-turystyczne.
Nawet we Włoszech, gdzie powstają te wozy, niewiele
ich spotyka się na szosach. Jakiś dziwny traf spowodował,
że właściciel takiego auta rozbił się pod Zakopanem,
miażdżąc karoserię, ale nie uszkadzając silnika. A
potem za bezcen odkupił połamany wrak mój wujek wynalazca.
Odremontowany przez niego wehikuł
miał teraz wszystkie zalety dawnego ferrari 410, a
jednocześnie wzbogacony został o zupełnie nowe elementy.
Tylko że był okropnie brzydki.
Nie, nie pokazałem silnika. Pracownik
stacji zaczął nalewać benzynę do taunusa, a
zaraz potem gumowy wąż wsunął do mojego baku.
Brodacz wyjął ze swego wozu tubkę
ze specjalnym kremem i wycierał nim dłonie, które
pobrudził dotykając nakrętki benzynowego baku. Wysmarowane
dłonie otarł potem o szmatkę i naciągnął zamszowe
rękawiczki.
- Ile pali pański wóz? - zagadnął
mnie.
- Dwadzieścia litrów na sto kilometrów.
- Co? - zdumiał się. Motocykliści
ryknęli:
- Jeździ z szybkością trzydziestu
kilometrów, a pali dwadzieścia litrów? Panie, czy
pan zwariował? Na złom z takim wozem!
Płaciłem za benzynę, gdy brodacz
dosiadł taunusa. Zapewne chciał motocyklistom
zaimponować wspaniałym zrywem swego samochodu. Silnik
ryknął i wóz poderwał się, jakby wyrzucony potężną
sprężyną. Minęła sekunda - i był na szosie. Jednocześnie,
zaledwie tknięty końcem przedniego zderzaka, stojący
na podjeździe motocykl wolno przewrócił się na bruk.
Zabrzęczało gniecione żelastwo, rozprysło się szkło
reflektora.
- Rozbił mi motor! Rozbił i uciekł!
- wrzeszczał motocyklista. Ten sam, który drwił z
mego wehikułu.
Ale brodacz może nawet nie zauważył,
że jego taunus zaczepił o motocykl. Pędził
już z ogromną szybkością, a po chwili zniknął za wzgórzem,
na które wspinała się szosa.
Dwóch motocyklistów, którzy mieli
najsilniejsze motory, zapuściło silniki.
- Może go dogonimy - starali
się pocieszyć właściciela rozbitego motocykla.
Po chwili i oni już gnali po
szosie. Podszedłem do nieszczęśnika i powiedziałem:
- Będzie musiał zapłacić za szkodę.
Nawet nie zareagował na moją
obietnicę. Zapewne uznał mnie za wariata. Pracownik
stacji benzynowej wzruszył ramionami, kilku innych
motocyklistów roześmiało się.
Wsiadłem do wehikułu, przekręciłem
kluczyk w stacyjce. Wjeżdżając na szosę wrzuciłem
drugi bieg, po chwili trzeci. A pokonując wzgórze
- czwarty, którego należało używać dopiero, gdy szybkość
przekraczała setkę. Był jeszcze i piąty bieg, ale
miał rzadkie zastosowanie, ponieważ wrzucało się go
dopiero po przekroczeniu szybkości stu pięćdziesięciu
kilometrów na godzinę, praktycznie nie do zastosowania
w naszych warunkach, na wąskich i krętych szosach
o złej nawierzchni.
Dwanaście cylindrów ferrari 410
pracowało nadal bezgłośnie, choć strzałka szybkościomierza
przekraczała cyfrę sto dwadzieścia. Daleko było jeszcze
do maksymalnego wysiłku silnika, który mógł dać prędkość
dwukrotnie większą. Narastał tylko świst opon i uderzenia
powietrza o rozchylone wietrzniki. Zasunąłem więc
szyby i pędziłem wciąż szybciej i szybciej, nie czując
tej prędkości, bo wehikuł mój był niski, szeroki,
pokraczny jak żaba. Ale ten właśnie kształt nadawał
mu stabilność nawet przy ogromnej szybkości.
Po kilku minutach dopędziłem
motocyklistów. Gnali na maksymalnych obrotach silnika,
ogłuszał ich ryk motorów i pęd powietrza. Dwukrotnie
musiałem zatrąbić, zanim zorientowali się, że żądam
ustąpienia mi z drogi.
Ich twarze zakrywały wielkie
okulary, więc tylko po półotwartych ze zdumienia ustach
poznałem, jak bardzo się zdziwili, gdy mój pokraczny
wehikuł wyprzedził ich i dalej jechał wciąż szybciej
i szybciej. Po dwóch minutach nie widziałem ich już
we wstecznym lusterku.
Zwolniłem do osiemdziesięciu,
bo znak drogowy zapowiadał ostry zakręt. Potem jednak
szosa biegła znów prosto, podnosząc się wolno na wzgórze.
Kiedy wyskoczyłem zza zakrętu, wydawało mi się, że
na szczycie dostrzegłem
taunusa.
Przycisnąłem pedał gazu. Szosa
była pusta, żadnej furmanki ani też samochodu. Z zachwytem
patrzyłem, jak wzgórze z ogromną szybkością podbiega
pod maskę wehikułu, a mój wóz bez wysiłku pokonuje
wzniesienie.
Osiągnąłem wzgórze, zobaczyłem
taunusa, zdobywającego następną górkę. Był
już niedaleko, najwyżej o dwa kilometry, a pędził
z szybkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę.
Jeszcze dodałem gazu i wtedy wrzuciłem piąty bieg.
Dogoniłem obcokrajowca tuż przed szczytem wzniesienia
i zatrąbiłem głośno, aby się zatrzymał.
Zapewne bardzo się zdziwił dostrzegając
tuż za sobą pokraczną sylwetkę mego wehikułu. Lecz
zdawał się nie rozumieć, czego od niego żądam. Z drogi
się nie usunął, bo wiedział, że pod szczytem wzniesienia
nie będę go wyprzedzał.
Ze wzgórza roztoczyła się szeroko
panorama wielkiej równiny nad Odrą. Zjeżdżając z góry,
brodacz dodał gazu i przyspieszył szybkość do stu
czterdziestu kilometrów. Odezwała się w nim żyłka
sportowca i urażona ambicja, że taka pokraka chce
go wyprzedzić. Ponieważ nie ustąpił z drogi, musiałem
zjechać na krawędź szosy i dopiero wtedy wyforsowałem
się do przodu, choć groziło mi, że wpadnę na drzewa
obrastające szosę.
O trzy kilometry dalej zajechałem
mu drogę i zmusiłem do zatrzymania się. Wyskoczyłem
z wehikułu trzymając w ręku lizaka". Drugą ręką
sięgnąłem do kieszeni po numerek inspekcyjny.
Przystanął piszcząc hamulcami.
Wysiadł z samochodu, uśmiechając się szeroko.
- Nie doceniłem pana - powiedział.
- I gotów jestem przeprosić. Nie, nie pana - wyjaśnił
pański samochód.
Nie podchwyciłem jego żartobliwego
tonu.
- Poproszę o dokumenty i pańskie
prawo jazdy. Jestem społecznym inspektorem Służby
Drogowej - rzekłem. Podsunąłem mu pod nos swój znaczek
inspekcyjny.
- To u was jest tajna policja
drogowa? - zaniepokoił się.
- Nie. Tylko społeczna służba
porządkowa - odrzekłem.
Jego dokumenty mówiły, że nazywa
się Heinrich Klaus i pracuje jako dziennikarz w zachodnioniemieckiej
gazecie, organie byłych wojskowych, szczególnie popularnej
wśród przesiedleńców. Gazeta ta specjalizowała się
w atakach na Polskę i na nasze granice na Odrze i
Nysie.
Pan Heinrich Klaus, z tytułu
pracy w takim piśmie, nie mógł budzić mojej sympatii.
Ale międzynarodowe prawo jazdy miał w zupełnym porządku,
co najwyżej mogłem mu wlepić mandat.
- O co właściwie chodzi? - zapytał,
gdy wyjąłem bloczek kredytowych mandatów.
- Wyjeżdżając ze stacji benzynowej
potrącił pan motocykl i uszkodził go pan. Za nieostrożną
jazdę otrzyma pan mandat stuzłotowy. Z tym kwitem
pojedzie pan do najbliższej Komendy Ruchu Drogowego
i wpłaci pan tam pieniądze. Po następnym wykroczeniu
będzie pan miał poważniejsze kłopoty. Rozumie się
też samo przez się, że wróci pan na stację benzynową
i zechce porozumieć się z właścicielem rozbitego motocykla.
To wszystko, co mam do pana - powiedziałem wręczając
mu kwit.
Klaus rozłożył ręce.
- Oczywiste jest, że natychmiast
zawracam. Proszę mi wierzyć, że nie uciekałem z miejsca
wypadku. Po prostu nie zauważyłem, że potrąciłem motocykl.
- Wierzę panu. Dlatego otrzymał
pan tylko mandat. Nadjechało dwóch motocyklistów.
- Będzie pan miał eskortę - zażartowałem.
- Ależ ja sam tam wrócę. Eskorta
mi niepotrzebna - złościł się Klaus.
Motocykliści zwrócili na Klausa
mniejszą uwagę niż na mój Swehikuł.
- Panie, co to jest? - spytał mnie jeden z nich, dotykając
maski wozu.
- Jak to: co to jest? Samochód.
- Ale jaki?
- Swojej roboty - uśmiechnąłem
się.
- Pan go sam zrobił?
- Nie. Mój wujek. On wykonał
karoserię, ale silnik jest z ferrari 410.
- No jasne, ferrari - pokiwał
głową Klaus. - Teraz wszystko rozumiem. Wsiadł do
taunusa i zawrócił.
- A panom radzę, abyście na przyszłość
nie byli tak pochopni w swoich sądach - powiedziałem
motocyklistom. Pojechali za taunusem, eskortując
go jak milicja.